Dobry, zły i brzydki


Czekając na pozytywne wieści z negocjacji w sprawie nowego CBA, postanowiłem zająć się najbardziej palącym tematem minionego sezonu, a dokładniej najbardziej palącym koszykarzem. Oczywiście chodzi tutaj o Lebrona Jamesa – jedynego na świecie człowieka, który wywołuje kontrowersje samym faktem, że żyje.

Wszystkich tych, którzy nie darzą sympatią Króla z Akron chciałbym uspokoić – ten artykuł nie będzie apologią byłej gwiazdy Cleveland Cavaliers. Nie mam też zamiaru w żadnym stopniu bronić jego decyzji o przeprowadzce do Miami Heat. Moim zdaniem zarówno sposób, w jaki to zrobił (wakacyjne pielgrzymki do posiadłości Króla, które okazały się być zupełnie zbędne, bo wiele wskazuje na to, że Big Three została zaplanowana dużo wcześniej, a końcu telewizyjny spektakl, którego powaga mogłaby przebić przemówienie inaugurujące Baracka Obamy), jak i sam kierunek zabrania swoich talentów były błędne. Nie uważam, że powinien zostać w Cleveland, ale nie powinien dziwić się, że połączenie sił z Wadem i Boshem sprowadziło na niego gniew całego świata NBA. Wiele racji miał Michael Jordan mówiąc, że nie wyobraża sobie, aby mógł grać w jednej drużynie z Larrym Birdem i Magiciem Johnsonem. W latach 80-tych, inaczej niż obecnie, nie było jednak miejsca na koleżeńskie relacje poza parkietem, więc trudno sobie wyobrazić jak miałoby funkcjonować takie trio [Barcelona w 1992 była małym spacerkiem w porównaniu do pełnego sezonu NBA]. Poza tym, Bosh nie jest graczem pokroju Birda, a Wade Magica, czy w jakiej innej kolejności ich ustawicie. Tym niemniej, jest dużo racji w słowach His Airness.

Chciałbym za to w tym artykule pochylić się nad sytuacją, w jakiej znajduje się obecnie Lebron James. Nie przedstawia się ona ciekawie – dawny wybraniec stał się obecnie czarną owcą. Król z Akron trafił do starotestamentowej Otchłani i wybawić go z niej może tylko mistrzowskich pierścień, a najlepiej kilka. Tylko one byłyby w stanie zamknąć usta krytykom i przywrócić mu blask dawnej chwały. Pytanie tylko, czy starczy mu sił na to, aby rozgonić czarne chmury i znaleźć się w gronie zdobywców [jak megalomania Amerykanów nakazuje to nazywać] tytułu mistrza świata.

Ostatnie Finały pokazały, że Lebron nie jest tytanem psychiki. Nie potrafił się wznieść na wyżyny swoich możliwości w kluczowych momentach, chociaż wszyscy tego od niego oczekiwali. Może się mylę, ale moim zdaniem mentalność Jamesa daleko odbiega od koszykarzy, którzy zapisali się złotymi zgłoskami w historii NBA.


Przez najbliższe 50 lat, zawodową koszykówkę w Stanach Zjednoczonych będziemy dzielić na dwie epoki – przed Jordanem i po Jordanie. Później, nuklearna trzecia wojna światowa zniszczy większość taśm z wyczynami His Airness, a te, które pozostaną, będziemy oglądać z równym spokojem jak obecnie oglądamy czarno-białe filmy z meczów Wilta Chamberlaina. Niestety, Lebron James miał tego pecha, że jego narodziny nie poprzedziła atomowa zagłada przodków i musi budować swoją karierę w cieniu MJa. Powinien ignorować presję mediów (tak, jak to robi Kobe Bryant) i grać na własnych warunkach. Tymczasem Lebron dobrze czuł się roli Wybrańca i nowego koszykarskiego Mesjasza. Ludzie chcieli mieć Jordana swoich czasów – gwiazdę, której zwycięstw byliby świadkami (We are all witnesses) i o której mogliby na starość opowiadać wnukom. W Cleveland, Lebron James mógł spełnić te nadzieje – przeprowadzka do Miami, w oczach wielu, zepsuła jego wizerunek.

Co więcej, odejście Jordana na emeryturę zbiegło się też w czasie z ogromną rewolucją w świecie informatyki – masowym upowszechnieniem Internetu. Zawsze byłem zdania, że dziś koszykarze (i ogólnie gwiazdy) mają trudniej niż dawniej z powodu dużo większego obiegu i dostępu do informacji. Jestem pewien, że His Airness nie osiągnąłby takiego statusu, jakim się cieszył, w dzisiejszej NBA – plotki o jego dalekich od świętości wyczynach pozaparkietowych i trudnym charakterze szybko zniszczyłyby nieskazitelny wizerunek, o który tak dbał.

Pierwsza ofiarą zmasowanego (jak to się określa) hejterstwa był Kobe Bryant. To, czego doświadczył lider Jeziorowców jest jednak niczym w porównaniu do krytyki, którą na swoje barki musi wziąć Lebron James. Jeżeli nie jesteśmy obecnie świadkami szczytowych poziomów społecznej nagonki, to (wbrew swoim dziecięcym marzeniom) nie chciałbym zostać gwiazdą NBA i serdecznie współczuję wszystkim perspektywicznym koszykarzom, którzy w przyszłości chcieliby grać w tej lidze.

Możecie zarzucić mi lekką przesadę i brak obiektywnego, dziennikarskiego stonowania. Nie jestem jednak w stanie odnieść się inaczej do fali krytyki, która spadła na Króla po przejściu do Żarów. Jeszcze raz podkreślę – nie powinny go dziwić negatywne komentarze po połączeniu sił z Wadem i Boshem. Wielu odebrało to jako nieczysty ruch i próbę pójścia na łatwiznę. Tym niemniej this is madness! Przez wzloty i upadki minionego sezonu, aż do przegranych w kiepskim stylu Finałów, Lebron James zebrał więcej cięgów, niż ktokolwiek do tej pory w historii NBA. Portale społecznościowe zawrzały od negatywnych wpisów, z których niewiele nosiło znamiona jakiejkolwiek konstruktywnej myśli. Także hale NBA zaroiły się od żenujących transparentów.



15 listopada, w amerykańskich księgarniach ukaże się nieautoryzowana biografia Lebrona Jamesa o znamiennym tytule Dziwka z Akron. Chciałoby się powtórzyć, za znanym internetowym memem, I don’t wanna live on this planet anymore.


Nie potępiam krytykujących – zwracam tylko uwagę na idiotyczny poziom większości komentarzy. I zastanawiam się, czy ktokolwiek byłby w stanie wytrzymać taką nagonkę. Wydaje mi się, że na razie Lebron James jest za słaby psychicznie, żeby znieść tę presję, ale w przyszłości być może uda mu się rozgonić czarne chmury. Musi tylko zapomnieć o tym, co było w Cleveland i skoncentrować się na kreowaniu nowego wizerunku. Kibice Heat zawsze będą go wspierać i to na nich powinien skupić swoją uwagę – w podobny sposób, fani Los Angeles Lakers przez lata bronili Kobego Bryanta. Lebron musi pogodzić się z utratą statusu Wybrańca, a wtedy będzie mógł sięgnąć po najwyższe laury. Wierzę, że stać go na to. 

W przeciwieństwie do Scottiego Pippena nie uważam jednak, że Król może stać się najlepszym graczem w historii – koszykówka to nie tylko umiejętności, ale także mentalność. Gwiazda Miami Heat nigdy nie zrówna się w tym względzie z Michaelem Jordanem. Nie znaczy to jednak, że nie może dołączyć do grona zdobywców pucharu Larryego O’Briena. Mam nadzieję, że mu się to uda i przynajmniej część stojącej na idiotycznym poziomie krytyki odejdzie w przeszłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz