Lebronostwo

Od razu zaznaczę, że nie oglądałem Meczu Gwiazd. Gardziłem, gardzę i będę gardził tym widowiskiem. O dziwo (i pewnie trochę z nudów) zacząłem oglądać Pojedynek Wschodzących Gwiazd, choć trochę śmiesznie brzmi to w tłumaczeniu, więc lepiej chyba napisać Rising Stars Challenge. Oczekiwałem, że wraz ze zmianą formuły przyjdzie trochę więcej intensywności i zaangażowania, ale srogo się zawiodłem (paradoksalnie, zaciętości było jakby mniej – może jednak koszykarze identyfikowali się bardziej ze swoim ligowym rocznikiem, niż z Shaqiem czy Barkleyem). Zawiedziony tym meczem, doszedłem do wniosku, że All-Star Game będzie pewnie wyglądał podobnie.


W oczekiwaniu na kolejne mecze o stawkę, przeczytałem jednak kilka artykułów opisujących to spotkanie i, podobno, było wyjątkowo ciekawe, w przeciwieństwie do konkursu wsadów (choć jeśli Shooting Stars, w powszechnym mniemaniu, było bardziej interesujące, niż Slam Dunk Contest, to poprzeczka nie została zbyt wysoko postawiona). Co więcej, redaktorzy koszykarskich serwisów wykazali się zaskakującą lekkomyślnością i umieścili koło siebie dwa określenia, które, sąsiadując ze sobą, są niezwykle reaktywne – Lebron James i not clutch. Pomyślałem sobie, że to nie może się dobrze skończyć i miałem rację.

Autorzy artykułów (między innymi mój redakcyjny kolega z Czwartej Kwarty i bloggerzy z Zawszepopierwsze) musieli uciekać przed tłumem niosącym pochodnie i widły, a w komentarzach zagościł flame war żywcem wzięty z onetu. Doszedłem do wniosku, że jako zapalony fan NBA, muszę zobaczyć, czym to po raz kolejny Lebron James zasłużył sobie na krytykę. I zobaczyłem (ci, którzy nie widzieli, też zobaczą). Panie i Panowie, oto kwintesencja Lebronostwa:


Wiem, że to tylko Mecz Gwiazd i ci, którzy przykładają do niego zbytnią wagę, nie rozumieją idei All Star Weekend. Ciężko jednak nie przyznać, że ta końcówka była kwintesencją tego wszystkiego, co jest od dawna zarzucane Lebronowi, to jest wymiękania w końcówkach. Od razu zaznaczę, że nie mówię tutaj o podaniu do D-Willa, które było oczywiście świetnie rozpisaną zagrywką (choć trzeba by się zastanowić, czy kogokolwiek obchodziła wtedy obrona), bo część oburzonych z uporem maniaka zarzuca, że No przecież akcja na D-Willa była specjalnie rozpisana. Chodzi mi tutaj o drugą szansę, którą dostał Lebron James. Bohater drugiej połowy zamiast rzucać, jak mu wykrzykiwał w twarz Kobe Bryant (co LBJ przyznał w wywiadach pomeczowych) zdecydował się na podanie, którego jakość najlepiej chyba oddaje amerykańskie określenie ill advised – to podanie nie miało szans dojść do odbiorcy. Po całej akcji, nawet jego ligowi przeciwnicy Carmelo Anthony (będący statystycznie najlepszych graczem w crunch time) i Kobe Bryant (który, podobno, nie jest tak naprawdę taki clutch, ale ma to gdzieś) podeszli do niego, a wyraz ich twarzy mówi wszystko – C’mon maaaan, c’mon.

Nie uważam, że nikt by mu nic nie zarzucił, jakby nie trafił tego rzutu. Komentarze byłyby dokładnie takie same. Lebron James będzie krytykowany do czasu, aż zdobędzie przynajmniej jeden (not one, not two, not three) tytuł mistrzowski, a podejrzewam, że i tak ludzie będą pisali, że z taką drużyną nietrudno wygrać, że oddał w ostatniej akcji piłkę do Dwyane’a Wade’a (co pewnie się stanie) i że był zawsze opcją numer dwa w zespole. To samo miało (i ma) ciągle miejsce w przypadku Kobego Bryanta, ale Black Mamba może powiedzieć swoim krytykom


(dodajcie jeszcze piąty pierścień)

Jest malutka szansa, że trafiając mógłby choć trochę odgonić złe omeny i podbudować pewność siebie. Nie chciałbym, żeby skończył jak Karl Malone, który jest znany głównie ze swojego pseudonimu i tego, że nie miał… sami dokończcie (włosów na głowie).

Yeah, he was telling me to shoot it. I wish I could have that one back.



Oh c’mon maaaan. C’mon!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz