Święto NBA w Manchesterze



W dniu 8 października, po raz pierwszy w historii zawodnicy NBA stoczyli towarzyskie starcie w Manchesterze – jak się okazuje, bardzo małym mieście (Manchester jako taki ma około 3 km wszerz, z kolei cała aglomeracja, czytaj kilka sąsiednich miast, czyni z tzw. Greater Manchester drugą największą w Wielkiej Brytanii), w którym czerwona cegła będąca pozostałością industrialnej przeszłości miesza się z nowoczesnymi, przeszklonymi wieżowcami, a wszystko to okala typowo angielska mgła zmieszana ze smogiem. Jednym słowem Warszawa i Łódź w jednym.

Manchester nie jest szczególnie atrakcyjny dla turystów i ze świecą szukać ludzi błąkających się po ulicach z mapami. Scenę sportową zdominowały Czerwone Diabły, mistrzowie Premier League z zeszłego sezonu, którzy stoją teraz na podobnym rozstaju dróg jak Los Angeles Lakers trzy lata temu, jak nie gorzej. Gazety sportowe od góry do brzegu wypełnione są piłkarzami United, a dopiero na ostatnich stronach pojawiają się newsy o Kevinie Durancie i innych koszykarzach, którzy 8 października wieczorem pojawili się w Arenie. Nie dziwne zatem, że Amerykanie opowiadali o tym, jak to mogli po raz pierwszy od dawna przespacerować się swobodnie po mieście wśród zupełnie obojętnych na nich mieszkańców Manchesteru. 




Nie znaczyło to jednak, że mecz był wydarzeniem bez znaczenia. Przyjazd gwiazd NBA był ważnym eventem dla miasta, szeroko rozreklamowanym (łącznie z dużymi banerami na ratuszu) i wzbudzającym ciekawość Brytyjczyków. 







Tym niemniej nie zniechęciło to sporych tłumów do stawienia się w Manchester Arenie, która od niedawna oficjalnie nosi miano Phones 4 U Arena, z tym, że wszyscy zdają się ignorować nową nazwę, ciągle używając starej, łącznie ze strzałkami wyznaczającymi drogę z centrum do hali kryjącej się w zabudowaniach na granicy Manchesteru i Salford.

Po przejściu przez bramki ochrony, trafialiśmy prosto na korytarz coraz gęściej wypełniający się fanami koszykówki zza oceanu. Dominowały oczywiście kolory Thunder i 76ers, ale generalnie każy ubierał się jak się podobało i wielu przychodziło w strojach NBA zupełnie niezwiązanych z wydarzeniem wieczoru. Kto zapomniał zabrać z domu swój ulubiony trykot Kevina Duranta lub nie bardzo ogarniał co to za mecz mógł nadrobić zaległości za w miarę przyzwoitą cenę (przynajmniej dla części produktów).






Szczególnie ciekawa wydawała się głowa Russella Westbrooka – próbowałem się dostać na nią do szatni, ochrona mnie przepuściła, ale tuż przed wejściem zastałem zdziwionego Scotta Brooksa, który był zszokowany faktem, że zrezygnowałem jednak z operacji kosztem przyjazdu do Manchesteru.

A na poważnie, podobnie chyba myśleli organizatorzy, gdyż nominalny rozgrywający Thunder został wymieniony (na telebimie) w pierwszej piątce i dopiero spiker dodał, że Russ jednak nie pojawi się na parkiecie.

Niewielu jednak przejęło się w ogóle tym faktem, gdyż jak już wspomniałem, spora część publiczności traktowała mecz jako zwykłą ciekawostkę - ot kolejny event po koncercie Bruno Marsa. Organizatorzy także przewidzieli taki przebieg zdarzeń i wyświetlali przed meczem „podstawy koszykówki” na zawieszonym pod sufitem telebimie. W tamtym momencie zrozumiałem, jak czują się fani futbolu amerykańskiego na wszelkich meczach swojej ulubionej dyscypliny rozgrywanych na Stadionie Narodowym.

Brytyjczycy uskarżali się też na horendalne ceny biletów – cena miejscówki „courtside” (w cudzysłowie, gdyż było to dużo dalej niż courtside, które znamy z NBA) sięgała nawet 400 funtów, co jest sumą ciężką do udźwignięcia nawet dla nieźle zarabiających obywateli Manchesteru. Dość spore zdziwienie wywoływali szaleni fani, którzy byli w stanie przyjechać z drugiego końca Europy, aby zobaczyć gwiazdy NBA z odległości połowy hali, wydając przy tym połowę wyżej wspomnianej sumy. Zaskakująca była ilość Polaków – wydaje mi się, że polski był drugim językiem, naturalnie zaraz po angielskim, który rozbrzmiewał w ścianach głównej hali Manchesteru.

Bramki zostały otwarte na około godzinę przed meczem, co skłoniło oczekujących kibiców do powolnego wypełniania wnętrza.



Największe gwiazdy czekały na ostatni moment, aby wyjść z tunelu. Jednym z niewielu, którzy wyszli dużo wcześniej był Derek Fisher. Jak zwykle ze skupieniem na twarzy pokazywał „young blood” co znaczy przykładać się do rozgrzewki - jako jedyny zrobił sobie krótką sesję trójek i „drill” z dwoma trenerami Thunder.



Derek Fisher doin' work

Udało mi się też zrobić Derekowi zdjęcie, jak wychodził z tunelu, niestety nie miałem dobrej pozycji, więc jest nieco „ruszone”. Chciałbym jednak zauważyć, że nad głową Fishera pojawiła się aureloa. Przypadek? Nie sądzę.



Coach Brooks zawitał do sali w treningowym dresie, który uważam, że dużo lepiej mu pasuje niż garnitur, który z racji przyjętej etykiety musiał nosić w czasie meczu. Po wejściu na parkiet, w zasadzie od razu podszedł do jednej z osób siedzących w tzw. courtside, przywitał się jak ze starym przyjacielem i odbył kilkuminutową rozmowę.





Czy ktoś wie kto to jest?

Samo spotkanie było rozgrywane w typowo przedsezonowym, siermiężnym stylu z niewielką ilością akcji, które dorastały do poziomu, który będziemy oglądali za niecały miesiąc na amerykańskich parkietach. Jeremy Lamb nie trafił pół tuzina trójek z czystej pozycji w rogu po asyście Duranta, czym uszczuplił i tak jego imponujące double-double. Reggie Jackson był ewidetnie w formie - chyba powoli przyzwyczaja się do roli nominalnego rozgrywającego.

Największą gwiazdą wieczoru był oczywiście KD. Dopiero na żywo jesteś w stanie zobaczyć i się zachwycić, jakim niesamowitym „wybrykiem natury” jest lider Thunder. Nawiązując do ostatnio odgrzanego już stuletniego tematu – moim zdaniem Skip Bayless (po raz pierwszy) mógł mieć rację stawiając na Durantulę w wirutalnym pojedynku „Who could beat Jordan 1 on 1” - kto byłby w stanie zatrzymać ponad 2-metrowego zawodnika grającego jak "guard"?

Pozytywnie zaskoczyli mnie Sixers, którzy grali dużo ciekawszą (taktycznie) koszykówkę, niż Thunder, ale zabrakło im zimnej krwii do przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę. Mieli ku temu dobrą, okazję, gdyż Kevin Durant nie grał w ostatniej kwarcie.

Co prawda nie po to przyszedłem na mecz, ale eventy zorganizowane w przerwach nie zachwyciły – głównie występował „Flying Squad” z Philadephii, czyli znane i lubiane wsady z trampoliny a la NBA Jam. Widziałem już jednak dużo ciekawsze wykonania tego typu pokazów i krótko mówiąc było „bez fajerwerków”.



Sympatycznym akcentem przerwy, który wzbudził chyba największy aplauz publiczności było pojawienie się Peji Stojakovica, Vlade Divaca i Dikembe Mutombo, którzy reklamowali jedną z wielu inicjatyw chartywatywnych spod znaku "NBA Cares". Brytyjczycy mają chyba podobne sentymenty względem starej gwardii z lat 90-tych, jak u nas w Polsce.

Oczywiście nic nie było w stanie powstrzymać ogromnej radości z możliwości zobaczenia na żywo facetów, dla których niejednokrotnie jesteś w podnieść się z łóżka w środku nocy – zdanie, które dość dziwnie brzmi w ustach hetero, ale podobni mi zapaleńcy doskonale je zrozumieją. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz