Call of Duty

Ostatnie Finały NBA były dla wielu z nas zaskoczeniem. Choć większość świata NBA liczyła na wygraną Mavericks, to na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy wierzyli w taki finał rozgrywek. To miała być powtórka z 2006 roku, a może nawet jeszcze wyższa wygrana ekipy z Florydy – ostateczne odkupienie Lebrona Jamesa i początek mistrzowskiej sagi Wielkiej Trójki. 


Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna i z tarczą (a właściwie z pucharem) wrócili zawodnicy ze stanu Teksas, których nikt na początku playoffs nie typował do końcowego sukcesu, i po raz kolejny poddali w wątpliwość naszą wiedzę o budowaniu drużyny na miarę mistrza. Niech każdy się uderzy w pierś i przyzna, jaką miał opinię o Miami Heat na początku sezonu. Nie sądzę, że Ej, oni w ogóle nie czują ducha gry i na pewno nie dadzą rady Dirkowi Nowitzkiemu w Finałach nie było raczej pierwszą myślą, która pojawiła się w waszych głowach. Podejrzewam, że przed The Decision, kiedy pisano o tym, że Lebron James może połączyć siły z Dwyanem Wadem i Chrisem Boshem, myśleliście pewnie O [tutaj wstaw swoje ulubione przekleństwo], to niemożliwe. Oni będą bardziej wymiatać niż ekipa kosmitów z Kosmicznego Meczu, a Jordan już nie gra w NBA. Na pewno tak nie zrobią, to by zepsuło ligę, a oglądając jak Król ogłasza gdzie zabierze swoje talenty liczyliście, że może ten eksperyment nie wypali i nie będą potrafili współpracować ze sobą. W skrytości ducha straciliście jednak nadzieję na to, że w najbliższym czasie wasza ulubiona drużyna sięgnie po tytuł mistrzowski (no chyba, że kibicujecie Heat, to wręcz przeciwnie). Stan Van Gundy zapowiadał nawet, że Żar pobije rekord Byków z 1996 roku – większość pukała się całkiem słusznie w czoło (Stan chyba za bardzo wczuł się ostatnio w zawód dziennikarza i co chwila próbuje podgrzewać atmosferę. Czas, aby ktoś zabrał go ze stanowiska komentatorskiego i posadził z powrotem na stanowisku trenera. Nie, Warriors, nie! Nie tego komentatora!), ale brała pod uwagę taki scenariusz.

Później okazało się, że (rzeczywiście) Wielka Trójka nie potrafi za bardzo współpracować ze sobą, ale w końcu ułożyli wszystkie tryby w taki sposób, aby maszyna zaczęła funkcjonować jak należy. Kiedy wydawało się, że już nic nie jest w stanie zatrzymać rozpędzonego pociągu z Florydy (po drodze zostali nawet rozjechani Celtics, którzy dla Lebrona Jamesa byli przez długi czas tym, czym dla Jordana byli Pistons), w finale zatrzymała ich ekipa Dirka i zadaniowców z Teksasu.

No i przez tego niefinezyjnego Niemca wszyscy musimy sobie po raz kolejny zadać to samo pytanie – jak tworzy się drużynę mistrzowską? W pierwszym poście na tym blogu zastanawiałem się już nad tym problemem – powołałem się wtedy na książkę znanego amerykańskiego analityka, Billa Simmonsa, The Book of Basketball, który wymienia cztery minimalne składniki potrzebne, aby skomponować mistrzów. Przypomnę:
  1. Potencjalnych mistrzów buduje się wokół jednego wybitnego gracza. Nie musi to być super-hiper gwiazda ani ktoś, kto potrafi zdobywać punkty na zawołanie, ale ktoś, kto daje przykład, poświęca się na co dzień, pobudza wolę walki u kolegów z drużyny i podnosi ich na wyższy poziom.
  2. Otaczasz tę gwiazdę jednym lub dwoma wybitnymi pomocnikami, którzy znają swoje miejsce w hierarchii drużyny, nie mają bzika na punkcie statystyk i wypełniają każdą możliwą lukę.
  3. Mając taki szkielet, wypełniacie swoją drużynę wybitnymi zadaniowcami i/lub graczami z charakterem (za dużo by trzeba wymieniać, ale mam na myśli zawodników typu Robert Horry czy Derek Fisher), którzy znają swoje miejsce, nie robią błędów i nie będą niszczyć nieegoistycznego ducha drużyny, jak także zatrudniacie odpowiedni sztab szkoleniowy, który będzie dbał o utrzymanie nadrzędności wartości drużynowych nad indywidualnymi.
  4. Trzeba być zdrowym na playoffy i zrobić sobie jeden lub dwa okresy odpoczynku.
Można się zastanawiać, czy Miami Heat spełnili wszystkie powyższe punkty. Odejdźmy jednak na chwilę od kontrowersyjnej ekipy Żaru i zastanówmy się, czy budując na tych kilku fundamentach, każda drużyna może stać się potencjalnym kandydatem do mistrza. Wróćmy się do czerwca 2008 roku – Los Angeles Lakers przegrywają w finale z Celtics, a w kolejnych latach w niewiele zmienionym składzie zdobywają dwa razy z rzędu puchar Larry’ego O’Briena. Jak im to się udało? Niektórzy powiedzą, że Pau Gasol przeszedł dopiero w lutym do Jeziorowców i nie mieli czasu na zgranie się. Z drugiej strony spójrzmy na wyniki drużyny przed przyjściem Hiszpana i po:

Przed przyjściem Gasola – 46 meczów, 16 przegranych, 3 serie dwóch zwycięstw z rzędu, 3 serie 4 zwycięstw, 1 seria 7 zwycięstw

Po przyjściu Gasola – 32 mecze, 11 przegranych,  2 serie 3 zwycięstw z rzędu, 2 serie czterech zwycięstw 1 seria 10 zwycięstw, w playoffach sweep Denver, 4-2 z Utah i 4-1 z San Antonio.

Nikt mi nie powie, że to nie była drużyna, która miała szanse na tytuł mistrzowski. Choć mieli wszystkie z czterech, wcześniej wymienionych składników, czegoś im brakowało. Tym czymś był (tu znów powołam się na Simmonsa) tzw. Sekret.

Czym jest Sekret? Trudno go w jednoznaczny sposób wytłumaczyć, a Simmons tłumaczy to pojęcie przez całą swoją książkę (a liczy ona nie mało, bo 700 stron), ale ten, kto trenował kiedyś koszykówkę (lub inny sport drużynowy) wie mniej więcej o co chodzi. Sekretem jest to, że najważniejsze w koszykówce nie jest związane z koszykówką.

Nie rozumiecie? To znaczy tyle, że prawdziwe drużyny mistrzowskie buduje się na wewnętrznej harmonii -  twoi koledzy z drużyny nie są tylko partnerami, ale stają się przyjaciółmi, braćmi, dla których będziesz w stanie nastawić pierś, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Jeżeli ktoś będzie chciał skrzywdzić jednego z was, wszyscy staną mu na drodze. Najważniejsze jest dobro drużyny i liczy się tylko jej ostateczny sukces.

Czy Lakers 2008 znali Sekret? Nie bardzo. A Boston Celtics? Ooooo tak.

Czy to jednak wszystkie składniki mistrzowskiej drużyny? Czy nie jest tak, że czasami ekipa, która na pewno spełnia cztery fundamenty mistrza i zna Sekret nie jest w stanie, pomimo tego, zwyciężyć (nie szukając daleko - Boston 2009 i 2010)? Wygląda na to, że trzeba czegoś więcej.

Ten składnik postanowiłem nazwać Poczuciem obowiązku – po części na pewno z tego powodu, że tłumaczy się to na angielski jako Call of duty, co brzmi pompatycznie i kojarzy się z bardzo dobrą serią gier komputerowych. Nie przypadkowo – Poczucie obowiązku jest żołnierskim zewem, który pojawia się u jednego lub wielu członków drużyny mistrzowskiej, kiedy znajduje się ona w poważnych kłopotach. Każda, nawet najlepsza ekipa będzie przeżywać kryzysy – najlepiej, jeśli pojawią w sezonie regularnym, ale czasami przychodzą też w playoffach. Zawodnicy mają gorszy dzień, ich przeciwnicy grają jak natchnieni – sytuacja pozornie bez wyjścia. Wszyscy są załamani, kibice rzucają pilotami o podłogę albo siedzą z grobową miną, wpatrując się w ekran komputera. Co w tym momencie robią prawdziwi mistrzowie? Poddają się? Nawet, jeśli większość zawodników złoży broń, to wystarczy, aby jeden poczuł, że jego obowiązkiem wobec drużyny jest odwrócić karty spotkania – na końcu tunelu pojawia się światełko. Jeżeli reszta będzie potrafiła pójść za nim do końca – przejdą do krainy zwycięzców.


Kojarzycie typową scenę z filmu o koszykówce? Drużyna głównego bohatera przegrywa kilkunastoma punktami do przerwy, dostają ostre lanie od najlepszej drużyny w stanie/w kraju/na świecie [niepotrzebne skreślić]. Do szatni, w której panuje cisza jak w kościele, wchodzi trener i wygłasza przemówienie niczym Al Pacino w Męskiej grze, w tle podniosła muzyka, wszyscy krzyczą, że nie mogą przegrać tego meczu, wychodzą nabuzowani po przerwie i odrabiają straty. W ostatniej sekundzie oddają decydujący rzut, piłka leci w spowolnieniu, cisza, wszyscy obserwują, szelest siatki, wygrali. To jest właśnie Poczucie obowiązku.

To nie przypadek, że nawet koszykarskie filmy oparte na faktach zawierają jeden lub więcej tego typu momentów (np. Droga sławy). Życie kręci dokładnie takie historie – dlatego koszykówka jest taka piękna i dlatego tak ją wszyscy uwielbiamy. Każda drużyna mistrzowska powinna mieć kilka meczów, w których wyczujemy ducha Poczucia obowiązku – czasami staje się to udziałem jednego zawodnika (Dirk Nowitzki w tegorocznej serii z Thunder i Heat), a czasem całej drużyny (Los Angeles Lakers mecz numer 6 zeszłorocznych Finałów). Często, jeśli spotykają się dwie bardzo dobre ekipy, to zwycięży ta, która częściej zostanie natchniona.

Wracając do Miami Heat z zeszłego sezonu – czy spełniali cztery fundamenty mistrza? Nie idealnie, ale w wydaje mi się, że mimo wszystko udała im się ta sztuka. Czy znali Sekret? Trudno powiedzieć – aby to stwierdzić, trzeba by przebywać wśród nich, ale fakt, że Wielka Trójka potrafiła poświęcić wysokie kontrakty, żeby móc grać ze sobą i zdobyć mistrzowski tytuł wskazuje na to, że porzucili indywidualne ambicje na rzecz wspólnego sukcesu. Niestety nie przypominam sobie zbyt wielu chwil, kiedy wykazali się Poczuciem obowiązku. Być może tego im właśnie zabrakło.

Podsumowując, drużyna na miarę mistrza powinna zatem, od strony sportowej, spełniać cztery fundamenty mistrza, a od strony mentalnej znać Sekret i mieć kogoś, kto będzie się charakteryzował Poczuciem obowiązku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz