Rewolucja październikowa

Tego lata, po 13 latach odbudowywania reputacji i oglądalności, National Basketball Association po raz kolejny pogrążyła się w mrokach lokautu. Na razie możemy zachować względny optymizm, bo, póki co, nic wartościowego nie straciliśmy z powodu impasu (nie licząc ligi letniej, której zwycięzcy otrzymywali co roku zaszczytny tytuł Drużyny, która w tym roku na pewno nie zdobędzie mistrzostwa) i jest jeszcze szansa, że rozmowy związku zawodników (NBPA) i władz klubów NBA zakończą się zawarciem porozumienia przed rozpoczęciem sezonu 2011/2012. Tymczasem pesymiści (którzy wolą jak się ich nazywa realistami, chociaż w rzeczywistości są pesymistami) przypominają sobie przebieg rokowań w latach 1998-1999 i dochodzą do wniosku, całkiem słusznego, że bardziej prawdopodobna wydaje się powtórka sprzed 13 lat, niż scenariusz z roku 1995 (związek zawodników doszedł wtedy do porozumienia z władzami NBA po nieco ponad 2 miesiącach i lokaut zakończył się 12 września). Na razie obie strony prowadzą rosyjskie negocjacje - obstają twardo przy swoich postulatach, zgadzają się jedynie na minimalne ustępstwa, oskarżając się wzajemnie o brak dobrej woli. Wszystko to przypomina heads up dwóch klasowych pokerzystów – żaden nie odejdzie od stołu dopóki nie zmiażdży swojego przeciwnika i nie przesunie wszystkich żetonów na swoją stronę. Jednym słowem – szanse na porozumienie przed październikiem są znikome. Wszyscy, którzy grali w pokera wiedzą jednak, że nikłe prawdopodobieństwo na wylosowanie wygrywającej karty nie oznacza tego, że na pewno nie zobaczymy jej na stole. Nam, kibicom, pozostaje tylko czekać i liczyć na odwrócenie sytuacji.

Zawodnicy nie mają jednak takiej swobody ruchów. Dla wielu, gra w NBA jest spełnieniem ich odwiecznych marzeń (na tę listę nie załapał się akurat Tim Duncan) i życiową pasją, ale przede wszystkim pozostaje to ciągle ich pracą, z której utrzymują siebie i swoje rodziny. Nie będą pewnie siedzieć z założonymi rękami i wypatrywać szczęśliwego zakończenia rozmów. Większość graczy zdaje sobie sprawę, że władze klubów NBA mają dużo lepszą pozycję w negocjacjach i w przypadku przedłużającego się impasu, NBPA może zmięknąć pod presją braku pensji. Zawodnicy są jednak mądrzejsi po ostatnim lokaucie, na który nie byli przygotowani i każdy miał inny pogląd na sytuację (potwierdza to Antawn Jamison, który przywołuje brak jedności w 1998 i 1999 jako jedną z przyczyn złożenia broni przez graczy na dzień przed odwołaniem sezonu przed Davida Sterna) .W tym roku wszyscy są już od dawna gotowi na przerwę w rozgrywkach i nie mają zamiaru zarabiać na życie kosząc trawę i roznosząc gazety.


Nie będą się też ograniczać do występowania w reklamach. Wielu już się zdecydowało, a inni poważnie biorą pod uwagę grę zagranicą (jak to Amerykanie określają overseas – pojęcie, które obejmuje Azję, Europę, Afrykę i generalnie wszystko gdzieś tam za morzami, co nie jest Stanami Zjednoczonymi. Wszyscy kochamy amerykański zmysł geograficzny). FIBA i NBA dały zielone światło dla zamorskich transferów, ale ta pierwsza zastrzegła, że ewentualne kontrakty zawodników muszą zawierać klauzulę unieważniającą go w razie zakończenia lokautu. Wśród tych, którzy zdecydowali już, że tymczasowo zabiorą swoje talenty na inny kontynent są tacy zawodnicy jak Deron Williams, Danny Green, Ty Lawson, ale jest też bardzo prawdopodobne, że w razie dłuższego impasu usłyszymy też nazwiska z najwyższej półki NBA – Kevin Durant, Dwayne Wade, może Kobe Bryant. Zainteresowanie grą za morzem jest ogromne i oczywiście NBPA zachęca zawodników do takiego wyboru, bo będzie to oznaczało kolejną presję na władzach klubów.

Termin ewentualnego exodusu jest powszechnie wyznaczany na 1 października –  w razie braku porozumienia do tego dnia, najprawdopodobniej nie zobaczymy pełnego sezonu 2011/2012 (o ile w ogóle dojdzie on do skutku).

Czy NBA czeka rewolucja październikowa? Czy nagły odpływ graczy zmiękczy włodarzy klubów?

Sam pomysł wydaje się strzałem w dziesiątkę – tymczasowa przeprowadzka do Europy lub Azji co prawda nie pozwoliłaby koszykarzom na utrzymanie dotychczasowego poziomu zarobków, ale na pewno nie narzekaliby na brak pieniędzy. Jednakże w praktyce, kilka poważnych problemów sprawia, że niewielu chciałoby pójść śladami Derona Williama.

Wszyscy znamy sytuację, jaka spotkała Marcina Gortata, kiedy chciał grać w reprezentacji Polski – nie mógł on znaleźć firmy ubezpieczeniowej, która zgodziłaby się pokryć jego kontrakt z Phoenix Suns (wart 22 miliony dolarów) w razie kontuzji, która uniemożliwiłaby mu rozpoczęcie gry po zakończeniu lokautu. Takie prawo daje klubowi umowa (uniwersalna dla wszystkich graczy NBA), a dokładniej punkt 7a (no dobra, już nie szpanuję, jak ktoś chce, to schemat umowy jest dostępny tutaj), który głosi, że:
Jeżeli Zawodnik, w opinii klubowego lekarza, nie jest w odpowiedniej formie fizycznej w dniu pierwszego zaplanowanego meczu Drużyny lub jeśli, na początku lub w trakcie jakiegokolwiek Sezonu, nie będzie potrafił utrzymać odpowiedniej formy fizycznej (chyba, że jego stan wynika bezpośrednio z kontuzji, którą Zawodnik nabył w trakcie jakiegokolwiek treningu lub meczu odbytego przez Drużynę w czasie Sezonu), co sprawi, że, w opinii klubowego lekarza, nie będzie on w stanie grać na odpowiednim poziomie, Drużyna ma prawo zawiesić Zawodnika aż do czasu, kiedy, w opinii klubowego lekarza, Zawodnik będzie w formie fizycznej umożliwiającej mu grę na odpowiednim poziomie.

[Sędzia wyszedł, można usiąść]

Jak uważnie przeczytaliście, to pewnie zauważyliście, że nie ma tutaj mowy o całkowitym zerwaniu kontraktu, tylko o zawieszeniu zawodnika (w razie kontuzji) na czas jego powrotu do formy. Każda przeprowadzka za ocean wiąże się zatem z ryzykiem utraty części (lub nawet całej) pensji w Stanach Zjednoczonych w wypadku odniesionej kontuzji.

Kolejnym problemem, tym razem ze strony klubów, będzie ów klauzula wymagana przez FIBA, która sprawi, że zakończenie lokautu spowoduje natychmiastowy, masowy powrót na łono NBA. Wiele klubów zastanawia się, czy warto płacić kokosy za koszykarzy, układać pod nich drużynę i każdego dnia budzić się zalany potem z nadzieją, że w Internecie nie pojawią się zdjęcia uśmiechniętych i ściskających sobie dłonie Davida Sterna i Dereka Fishera. Chińska Federacja Koszykówki (w prasie znana pod skrótem 中国男子篮球职业联赛 lub, jak kto woli, CBA, zaraz… CBA?), dla przykładu, nie jest zachwycona tą klauzulą i wiele wskazuje na to, że w przyszłym sezonie wprowadzi do swojego regulaminu zakaz dla podobnych zapisów w umowach z zawodnikami.

Wygląda więc na to, że kraj, który chyba najczęściej był wymieniany przez koszykarzy ze Stanów jako ewentualny cel przeprowadzki, można wykreślić z listy. Nikt o zdrowych zmysłach nie przeniósłby się na stałe do Chin. A tak właściwie, zastanawialiście się kiedyś, co tak przyciąga gwiazdy NBA do Państwa Środka. Chyba nie poziom gry, nie?

Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze. Tak też jest w tym wypadku – i nie mam tutaj na myśli sutych kontraktów, bo oferty chińskich włodarzy klubów nie mają szans zbliżyć się do poziomu zarobków w NBA (żeby nie szukać daleko – niedawno Kobe Bryant dostał podobno od pewnego chińskiego klubu lukratywną propozycję opiewającą na... 1,5 miliona dolarów). Henry Abbot z True Hoop słusznie zauważa, że zawodnicy mogą zarobić krocie na sprzedaży sprzętu sportowego sygnowanego ich imieniem.


W CBA są zapisy dotyczące umów ze sponsorami – zawodnicy są, między innymi, zobowiązani do występowania w przeróżnych eventach organizowanych przez firmy sponsorujące ligę, a komisarz może nakazać grę wyłącznie w strojach wybranej firmy. Dodatkowo, większość zysków ze sprzedaży jerseyów (polski odpowiednik, trykot, zawsze wydawał mi się dziwny w brzmieniu), spodenek i innych produktów nie trafia do kieszeni koszykarzy. Jak jednak wszyscy wiemy, poprzednie CBA już nie obowiązuje, więc każdy zawodnik może potencjalnie zawrzeć kontrakt z dowolną firmą i, co więcej, z pewnością będzie mógł wynegocjować większy udział w zyskach ze sprzedaży. Dodajcie do tego tłumy fanatycznych Chińczyków, którzy kochają NBA bardziej niż Japończycy Hentai i całe to zainteresowanie grą w Państwie Środka zaczyna nabierać większego sensu. Wyobraźcie sobie cenę, którą osiągną na aukcjach trykoty (no dobra, już niech będzie) Kevina Duranta za kilka lat, kiedy będzie u szczytu formy, z okresu lokautu – macie gwarantowane, że jak tylko wypuszczą je do sklepów, to rozejdą się jak świeże bułeczki. Jeżeli jednak Chińska Federacja Koszykówki będzie obstawała przy swoim sprzeciwie co do tymczasowego zatrudniania zawodników NBA, to z misternego planu będą nici, a w Europie zyski ze sprzedaży mogą być dużo mniejsze.

Wychodzi więc na to, że przeprowadzka zagranicę ma więcej minusów niż plusów. Jeżeli jednak lokaut będzie się przedłużał, to wielu koszykarzy, przyzwyczajonych do wysokiego poziomu życia, może popaść w kłopoty finansowe, a niektórzy będą nawet zmuszeni sprzedać jedno ze swoich 15 Lamborghini. Trzeba też pamiętać, że koszykówka jest nieodłączną częścią życia każdego zawodnika i dłuższa rozłąka z profesjonalnymi rozgrywkami może nieść za sobą różne skutki (pierwsze efekty już widać – Kendrick Perkins zostaje aresztowany, Kobe Bryant wykręca nadgarstki w kościele, co będzie dalej?).

Jedno jest pewne – bez ubezpieczenia na pewno żaden zawodnik nie zdecyduje się na grę poza USA. NBPA próbuje zawodnikom załatwić korzystne warunki ubezpieczeń (np. umożliwić klubom płacenie comiesięcznej składki zamiast z góry na cały sezon), ale na razie są to tylko spekulacje.

O ile sytuacja się nie zmieni, wątpię, żeby 1 października przyniósł nam masowy exodus koszykarzy NBA za ocean. Może to być największa migracja ze Stanów Zjednoczonych w historii ligi, ale na pewno większość pozostanie na miejscu. Zawodnicy zarabiają teraz dużo więcej niż w 1998 i mogą sobie pozwolić na dużo dłuższe czekanie. Nie będzie (niestety) październikowej rewolucji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz