Wielkość Dirka Nowitzkiego

Przed każdym kolejnym sezonem, kiedy serwisy internetowe i prasa traktująca o NBA pękają od informacji o ruchach transferowych, gdzieś tam na zapleczu wielkich klubów GM zadają sobie wciąż jedno i to samo pytanie: jak zbudować drużynę mistrzowską? Co należy zrobić, aby w czerwcu móc podnieść w triumfie puchar Larry’ego O’Briena? Czy klucz leży w zakupie odpowiednich zawodników? A jeżeli tak, to jakich - czy należy za wszelką cenę dążyć do zakupu franchise player, który od kilku sezonów regularnie dostaje się do All-NBA First lub Second Team, czy może podpisać kontrakt z mniej wartościowym zawodnikiem i otoczyć go solidnymi zadaniowcami? A może najważniejszy jest trener z odpowiednim stażem i twardą ręką, który będzie w stanie utrzymać dyscyplinę i sprawić, aby drużyna uwierzyła w to, że jest w stanie sięgnąć po najwyższe laury.
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie – i bardzo dobrze, bo jeśli istniałby taki koszykarski kamień filozoficzny, potrafiący każdą drużynę zamienić w złoto, to tysiące kibiców nie oczekiwałoby z niecierpliwością na zakończenie lockoutu, aby móc na nowo oglądać fascynującą i nieprzewidywalną National Basketball Association.

Jednym z tych, którzy na krótki okres stał się koszykarskim alchemikiem był w latach 60-tych Red Auerbach. Nikt nie był jednak już w stanie powtórzyć historii jego niepokonanych bostońskich Celtów. Trudno powiedzieć, czy w dzisiejszej NBA byłby w stanie odnieść tamte sukcesy - liga od jego czasów przeszła ogromną metamorfozę. Zdobyć puchar Larry’ego O’Briena (który zastąpił w 1977 pucharek Waltera A. Browna – śmiejcie się, ale jakby tam lodów napakować, to można by spokojnie go pod tą nazwą sprzedawać w Grycanie) jest trudniej niż zwykle, a obronić tytuł mistrzowski potrafią tylko wybitne drużyny.

Jaki wobec tego jest aktualny przepis na zwycięską drużynę? Bill Simmons, ekspert amerykańskiego portalu ESPN, znany w Internecie jako The Sports Guy, w swojej książce The Book of Basketball, wymienia cztery podstawowe fundamenty mistrzostwa:

  1. Potencjalnych mistrzów buduje się wokół jednego wybitnego gracza. Nie musi to być super-hiper gwiazda ani ktoś, kto potrafi zdobywać punkty na zawołanie, ale ktoś, kto daje przykład, poświęca się na co dzień, pobudza wolę walki u kolegów z drużyny i podnosi ich na wyższy poziom. Lista najlepszych graczy w mistrzowskiej drużynie NBA od kiedy Magic i Bird dołączyli do ligi wygląda tak: Kareem (młody), Bird, Moses [Malone], Magic, Isiah [Thomas], Jordan, Hakeem, Duncan, Shaq (młody), Billups, Wade, Garnett, Kobe […].
  2. Otaczasz tę gwiazdę jednym lub dwoma wybitnymi pomocnikami, którzy znają swoje miejsce w hierarchii drużyny, nie mają bzika na punkcie statystyk i wypełniają każdą możliwą lukę. Lista najlepszych pomocników od 1980: Magic, Parish/McHale, Kareem (starszy), Worthy, Doc [Julius Erving]/Toney, Dennis Johnson, Dumars, Pippen/Grant, Drexler, Pippen/Rodman, Robinson, Kobe (młody), Parker/Ginobli, Shaq (starszy), Pierce/Allen, Gasol […].
  3. Mając taki szkielet, wypełniacie swoją drużynę wybitnymi zadaniowcami i/lub graczami z charakterem (za dużo by trzeba wymieniać, ale mam na myśli zawodników typu Robert Horry czy Derek Fisher), którzy znają swoje miejsce, nie robią błędów i nie będą niszczyć nieegoistycznego ducha drużyny, jak także zatrudniacie odpowiedni sztab szkoleniowy, który będzie dbał o utrzymanie nadrzędności wartości drużynowych nad indywidualnymi.
  4. Trzeba być zdrowym na playoffy i zrobić sobie jeden lub dwa okresy odpoczynku.

W dużej mierze muszę się zgodzić z Simmonsem – począwszy od 1980 roku (czyli, można by powiedzieć, najnowszej historii NBA), każda mistrzowska drużyna była budowana w oparciu o przynajmniej dwóch wybitnych zawodników i dobrych zmienników/zadaniowców. Kiedy wspominamy dawnych mistrzów, najczęściej pamiętamy duety (lub rzadziej tria) - Los Angeles Lakers Kareema Abdul-Jabbar i Magica Johnsona, ten drugi przejął potem rolę lidera, a wsparcie dostał od Jamesa Worthy’ego. Boston Celtics Larry’ego Birda wspieranego przez Roberta Parisha/Kevina McHale’a. Philadelphia 76ers Mosesa Malone’a i szalonego dunkera Juliusa Ervinga. Detroit Pistons Isiaha Thomasa i Joe Dumarsa. Houston Rockets Hakeema Olajuwoona, wspieranego przez Othisa Thorpe’a. Nawet Michael Jordan, choć w młodości wykręcał niesamowite statystyki, to mistrzostwo zdobył dopiero, kiedy do drużyny dołączył Scottie Pippen.


Wszyscy znamy też mistrzowskie duety/tria NBA z lat 2000: Duncan-Robinson, Shaq-Kobe, Billups-Wallace (no niech im już będzie, ale grali w wyjątkowo słabym sezonie. Dowód? Galacticos z Los Angeles o mało co nie zdobyli czwartego z rzędu mistrzostwa po czym z hukiem się rozpadli), Wade-Shaq, Pierce-Garnett-Allen, Kobe-Gasol.

Spytacie pewnie – po co te wszystkie wyliczanki zawodników, mistrzowskich drużyn i te wszystkie filozoficzno-sportowe wywody? Ja z kolei spytam się was:

Jaki zwycięski duet lub trio będziecie sobie za 15 lat przypominać wspominając Finały z roku 2011?

Gdyby mistrzostwo powędrowało na South Beach, to wszyscy jednym tchem wymienialiby The Heatles, ale historia, ku uciesze większości świata NBA (tutaj, bez wstydu przyznam się, że kibicowałem Heat), potoczyła się innym torem i puchar Larry’ego O’Briena powędrował do stanu Teksas.

Mówicie, że Dirk Nowitzki - Jason Kidd? Oczywiście, Mr. Triple Double to nadal świetny zawodnik, ale swoje wybitne lata ma już dawno za sobą. Miał w tegorocznych playoffach kilka spektakularnych sukcesów (jak np. utrudnianie życia Kobemu Bryantowi, co było jednym z głównych przyczyn zaskakującego sweepa na obrońcach tytułu), ale w wieku 38 lat jest tylko (albo aż) bardzo wartościowym weteranem – tym niemniej porównajcie J-Kidda 2011 z jakimkolwiek graczem z powyżej wymienionych duetów/triów. To nie jest już poziom All-Star.

Mówicie, że Dirk Nowitzki-Jason Terry? The Jet nie jest zawodnikiem wybitnym. Tak, napisałem to. Jest to świetny gracz, którego każda drużyna NBA chciałaby mieć w swoim składzie, ale najlepiej sprawdzałby się w roli wybitnego zmiennika (za co zresztą otrzymał nagrodę w 2009 roku). The Jet potrafi grać jak natchniony w ataku (przypominając po raz kolejny serię z Lakers – mecz numer 4), ale jest też bardzo niestały, nie ma warunków fizycznych, aby dominować na parkiecie, a w obronie gra raczej średnio.

W tym momencie wszyscy fani Dallas Mavericks pewnie szukają mojego adresu i jak się jutro obudzę, to w łóżku zobaczę głowę konia (na szczęście jest to jeden z moich pierwszych wpisów, więc jest szansa, że nikt tego nie czyta), ale nie wiedzą jeszcze, do czego dążę z tym całym wywodem.

Panie i Panowie, Dirk Nowitzki zrobił to sam! I nie mam tutaj na myśli zaśpiewanie bez fałszu We Are the Champions. Dirk Nowitzki był jedynym wybitnym/All-Star graczem w mistrzowskich Dallas Mavericks w roku 2011. Co prawda miał dookoła siebie bardziej wartościowych pomocników, niż jakakolwiek zwycięska drużyna z ostatnich 10 lat (moim zdaniem bardzo niedoceniany jest wkład Tysona Chandlera), ale tym niemniej złamał on święte prawo, które rządziło do tego roku nowoczesną NBA – w playoffach wygrywają tylko i wyłącznie duety lub tria.

Dirk Nowitzki swoją grą w ataku wzniósł się na poziom dominacji, którego nie widzieliśmy co najmniej od 2007 roku (kiedy Lebron James miażdżył wszystkich prowadząc miernych Cavaliers do finału), a powiedziałbym nawet, że od ery Shaquille’a O’Neala. Bardziej zrobił na mnie jednak wrażenie tym, że potrafił w taki sposób przejąć rolę lidera, czynić cuda w końcówkach spotkań i, nie mając wokół siebie żadnego gracza z półki All-Star, doprowadzić Dallas Mavericks do upragnionego mistrzostwa w sezonie, gdzie było wyjątkowo wielu kandydatów do końcowego sukcesu. Na tym polega wielkość Dirka Nowitzkiego.

Tak więc:

2011 Dirk Nowitzki
2010 Kobe Bryant – Pau Gasol
2009 Kobe Bryant – Pau Gasol
2008 Paul Pierce – Kevin Garnett – Ray Allen
2007 Tim Duncan – Tony Parker
2006 Dwyane Wade – Shaquille O’Neal


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz